czwartek, 20 marca 2025

Krążąc po orbicie. Orbital Samanthy Harvey

Znalazłam tę niewielką książkę tuż po przyznaniu jej nagrody Bookera 2024 w charity shopie, w małym szkockim miasteczku. Zdziwiłam się. Aż tak zła, że ktoś oddał ją od razu po lekturze? Nie - ktoś ją oddał, bym teraz mogła przeczytać ją ja.       Podobno to science fiction…

Tymczasem…       

Orbital to powieść o astronautach krążących po orbicie. 

Orbital to książka o nieskończoności.

Orbital to historia maleńkości ego względem ogromu egolessness                                   wszechświata. 

Natychmiast wpadasz w tę bezkresną przestrzeń fascynującej pustki.      

Zakładasz na Ziemi ciężki jak zbroja strój astronauty i spalając się w prędkości światła wystrzelasz w niebo. Przez pół roku będziesz tam gdzie ani strój, ani ciało nic nie waży. Ciężka jest tu tylko dusza. Ciężkie są myśli astronautów, którzy spędzą tu sześć, czasem dziewięć miesięcy liczonych czasem ziemskim. Ciężkie są ich wspomnienia. Będzie im ciążyć tęsknota za zmarłą nagle matką, seksem, ulubioną potrawą. Wszystko inne unosi się w nieważkości jakby zupełnie nieważne, choć umysł usilnie nadaje temu wagę. 

Podczas półrocznej misji astronauci przybyli na orbitę w celach naukowych zmieniają bieliznę 135 razy - codzienna zmiana majtek w kosmosie? To byłby prawdziwy luksus. W ciągu jednej ziemskiej doby statek kosmiczny okrąża ziemię 16 razy z prędkością ponad 1500 mil na godzinę. Co 8 godzin nastaje nowy dzień i nowa noc. Ludzka psychika jest tu wystawiona na ogromną próbę nie tylko ze względu na zaburzony rytm dobowy, lecz ci którzy ,,się tam dostali” odbyli tak wiele podwodnych treningów, tak wiele ekstremalnych prób, że kosmiczna nieważkość jest wyróżnieniem, nagrodą, wielkim życiowym osiągnięciem każdego z nich. 




Załoga składa się z dwóch rosyjskich kosmonautów Antona i Romana oraz czterech astronautów: Japonki Chie, która będąc w Kosmosie mierzy się ze stratą zmarłej matki, Włocha Pietra, który urodził się, by latać w kosmos, Amerykana Shauna zawierzającego Bogu oraz Brytyjki Nell, której mąż podczas jej nieobecności na Ziemi przeprowadził się na farmę w Irlandii.

Ich mięśnie zapominają o funkcjach, o których na Ziemi skutecznie przypomina grawitacja, dlatego codziennie zobligowani są do treningu siłowego. Na 9-miesięcznej misji będą ćwiczyć łącznie 540 godzin. Konieczne są również codzienne raporty o stanie zdrowia psychicznego. Każdy dzień wypełnia im patrzenie na planetę z bardzo odległej ,,góry”. Pod ich pływającymi stopami wolno przesuwają się przestworza oceanów, połacie kontynentów, migotliwe światła wielkich metropolii. Ta perspektywa genialnie oddana przez subtelną, pełną spokoju i przestrzeni na oddech narrację udziela się i daje wytchnienie od pędzącej z zawrotną prędkością ziemskiej rzeczywistości. A jeśli już mowa o oddechu, powietrze jest w kosmosie na wagę złota albo energii meteorytów, dlatego każdy oddech sześciu zapieczętowanych w metalowej tubie astronautów prędzej czy później wróci do ich rozleniwionych płuc. 


Widoki na przesuwające się jak w kalejdoskopie kontynenty, kraje, miasta nadają światu w którym żyjemy zupełnie nowych perspektyw. Obserwacje szalejącego nad Filipinami tsunami, które zbliża się nieubłaganie nad zamieszkałe przez miliony ludzi ziemie budzi trwogę. Śnieg na Himalajach, malutka Europa i niekończące się wody oceanów. Ludzkie są tu emocje. Wspólne wieczory filmowe, żarty, wspólna tęsknota za bliskimi i wspólna niechęć do powrotu na Ziemię, do zwykłej codzienności. Ludzkie są wirujące w komorach widelce i okruszki ulubionego batona wysłanego w comiesięcznym cargo z Ziemi. Z powrotem wrócą tam śmieci, a po skończonej misji… sami astronauci lądujący pod ciężarem spadochronów na chwiejnych nogach. 

To powieść z tych, które się czuje, które przenikają przez skórę, przez świadomość i podświadomość. Orbital sprawia, że nabiera się dystansu do swojej bytności na planecie Ziemia, bo takich Ziem w nieskończoności galaktyki mogą być miliardy. Książka to melancholijna, kołysząca do snu, dająca nadzieję i taka, która każe marzyć o niemożliwym. 

W mojej ocenie nie jest to powieść z gatunku science fiction, bo choć owszem - dzieje sie w Kosmosie i siłą rzeczy czytając o realiach galaktycznej codzienności nasuwają nam się wyobrażenia o wariantach przyszłości, lotów i życia wśród gwiazd na odległych planetach, to Orbital jest tak blisko człowieka, jego potrzeb i humanizmu, że bliżej jej do literatury pięknej niż futuryzmu.             


Czytałam w oryginale i w języku Harvey jest kosmiczna przestrzeń, w słowach czuje się galaktyczną pustkę, chłód - owszem, bo takie są wnętrza statku kosmicznego, w którym dryfują astronauci. To językowe oddanie atmosfery jaka panuje na orbicie w moim odczuciu było hipnotyzujące i stanowiło o wspaniałości tej książki, ale osoba tłumacząca miała dość trudne, choć nie arcytrudne zadanie. Chętnie sprawdzę pod tym kątem polski tekst. 

           Orbital Samantha Harvey, Penguin Random House, UK 
W Polsce wydała Wielka Litera 

niedziela, 23 lutego 2025

Prawda, półprawda i g**no prawda, czyli w co wierzyć kiedy wszystko da się spreparować, nawet dowody zbrodni. Recenzja nowego kryminału sensacyjnego Igora Brejdyganta ,,Prawda"

Kryminały i książki sensacyjne nie są moim częstym wyborem ale jak już po nie sięgam zazwyczaj daję szansę autorom dotąd mi nieznanym, którzy zamiast oklepanych schematów fabularnych i zaskakująco niezaskakujących zwrotów akcji dają nadzieję na coś świeżego i niebanalnego. 

Nazwisko Brejdyganta było mi dotąd obce, jednak wraz z ochotą na oderwanie się od literatury pięknej to właśnie ono wpadło mi w oko. Nowość, do tego genialna okładka nawiązująca do Matrixa stworzona przez utalentowanego grafika Mariusza Banachowicza, motyw deepfake’ów i manipulacji, elity i polityka - jestem kupiona.

Zaczyna się od trupa jak przystało na każdy porządny kryminał. Zmasakrowane ciało młodej, pięknej kobiety zostaje odnalezione w luksusowym apartamencie. Morderca pozostawił w mieszkaniu tropy, łącznie z odciskiem palca. Na monitoringu wyraźnie widać podejrzanego, który wchodzi do budynku mniej więcej w czasie kiedy popełniono zbrodnię. Czy to nie zbyt proste?

Tymczasem na drugim planie, bajecznie bogaci biznesmeni umoczeni w kontrakty rządowe latają prywatnymi odrzutowcami na narty do francuskich kurortów. Żony, kochanki, konkubiny - korzystają na tym wszyscy z zamkniętego kręgu krewnych i znajomych królika. Wśród balujących jest ten, który jeszcze nie wie, że ofiarowane mu ,,z serca’’ przyjemności, prestiż i kasa będą go kosztować wolność. 

Komisarz Małecka szybko rozwiązuje dość łatwą zagadkę pt.: ,,Kto zabił?” i wsadza ewidentnego winowajcę do więzienia, po czym mknie po drabince policyjnych szczeblów sukcesu. 

fot. Fotoryjek 

Po kilku miesiącach następuje tąpnięcie jakiego nikt, nawet ja, się nie spodziewał. To niezwykłe, żeby w połowie książki na nowo rozpoczynać zamknięte już przecież śledztwo, ale znalezione przez informatyka nieścisłości w dowodach, które na polecenie głównego komendanta miały być skasowane, mogą skazać niewinnego człowieka na dożywotnią odsiadkę. Honorowa Małecka i jej mało rozgarnięta, choć bystra aspirantka Grażyna tuż po szkole policyjnej nie mogą na to pozwolić i rozgrzebują sprawę, a to się komendantowi nie podoba. Małecka wylatuje z ciepłej posadki i odtąd będzie zmuszona działać po kryjomu. I tu zakończę to pasjonujące streszczenie, bo nie ma nic gorszego niż kryminalne spoilery. 

W stylu autora czuje się, że Brejdygant jest nie tylko pisarzem, ale też scenarzystą. Sceny napisane są filmowo, akcja nie ustaje ani na moment. Nie ma tu rozwlekłych opisów scenerii, pejzaży czy szarych blokowisk. Krew nie płynie strumieniami, nie ma szokujących na siłę momentów. Filmowo ograne są tu również ciekawostki dotyczące nowych technologii, które mogą nieźle namieszać w weryfikowaniu autentyczności dowodów morderstw i innych przestępstw o czym nigdy wcześniej nie myślałam. Miło jest więc nie tylko przeczytać dobry kryminał, ale jeszcze się z niego czegoś nowego dowiedzieć.

Główna bohaterka - komisarz Małecka to harda kobieta, którą ścigają duchy przeszłości, ale o tych duchach, tak jak o personaliach właściwego mordercy ofiary dowiemy się na samym końcu tej książki. I takie kryminały szanuję. 

Historia raczej z tych przyjemnych. Nikt przesadnie nie przeklina, nie epatuje chamstwem i prostactwem. I co dla mnie najważniejsze - książka nie jest napisana językiem dzieci z podstawówki z czym spotykam się od czasu do czasu w polskich i nie tylko polskich kryminałach, a co świadczy o literackim beztalenciu twórców takich tekstów. Autor szanuje czytelnika, a czytelnicy z pewnością odwdzięczą się Brejdygantowi tym samym. Kiedy więc kolejny raz zechcę odlecieć w rzeczywistość szemranych morderstw opisanych z klasą jest duża szansa, że ponownie sięgnę po Brejdyganta.


Prawda, Igor Brejdygant
 wyd. Znak, 2025 r.
304 str




poniedziałek, 10 lutego 2025

Nadzieja - J.M. Coetzee czyli filozofia dla każdego


















John Maxwell Coetzee - noblista, którego nie trzeba przedstawiać koneserom literatury pięknej z najwyższej półki. Jako jeden z nielicznych otrzymał dwa Bookery. Sięgając po jego twórczość, jeśli już to kiedyś robiliście, wiecie czego się spodziewać - literackich olśnień, zachwytów nad językiem, precyzji fraz i słów trafiających w samo sedno egzystencji. Coetzee ma tę magiczną właściwość, że pisze historie o wszystkich: o Tobie i o mnie, o Twoich codziennych rozterkach i moich wątpliwościach. O strachu przed starością i lęku przed opieką nad starzejącymi się rodzicami, obezwładniającej sile wściekłości ujadających psów, które tak jak małe dzieci są często kopią swoich właścicieli/rodziców. O umieraniu, śmierci, a w końcu o duszy, która zyskuje uwagę człowieka proporcjonalnie do upływu lat.

 
Moral Tales, to angielski tytuł zbioru 8 opowiadań nazwany po polsku Nadzieja. Teksty powstawały od 2003 do 2017 roku. Coetzee szlifował je długo, aż osiągnął doskonałość formy. Latem czytałam wznowioną niedawno powieść Coetzee’ego pt. Elizabeth Costello. Bohaterka uznawana jest za porte-parole samego pisarza i w Nadziei autor również stawia ją w centrum. Elizabeth jest jak słońce wokół którego krążą planety w postaci jej zmartwionych coraz gorszym stanem matki dzieci. Każde opowiadanie mniej lub bardziej sugeruje, że czytamy o jej doświadczeniach na osi czasu długiego życia, które nieuchronnie chyli się ku końcowi. 


Nadzieję otwiera historia kobiety, która codziennie mierzy się z lękiem i poczuciem upokorzenia ze strony… psa. Każdego dnia w drodze do pracy pies ujada na nią wściekle zza płotu, aż w końcu kobieta nie wytrzymuje, postanawia temu zaradzić i porozmawiać z właścicielami, lecz nie może liczyć z ich strony na życzliwość czy choćby zrozumienie. Zamiast tego, zderza się z arogancją, złością i agresją - lustrzanym odbiciem zachowania ich własnego psa, i tak jak w lustrze przeglądamy się w kolejnych tekstach, a co tam zobaczymy zależy tylko od naszej moralności


Czy można zdradzać partnera i nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia? Zamiast biczowania się, bohaterka kolejnego opowiadania wybiera radość i satysfakcję z upojnych chwil z kochankiem. Po wszystkim z uśmiechem wraca do roli kochającej żony i matki. Jak ją ocenisz? A może się z nią utożsamisz?
 
Czego nie wypada 65-latce? Czy wolno jej dokonać metamorfozy i przefarbować się na blond? Czy wolno jej pragnąć być zauważoną? I co powie na to jej rodzina?  


Elizabeth ma dwójkę dzieci w średnim wieku. John i Helen wszelkimi sposobami starają się ,,okiełznać” fantazję matki i skłonić ją do przeprowadzki do jednego z nich tudzież do jednego z przerażających i odrażająco brzmiących ,,domów starców”. Zamiast tego, pisarka wynosi się na odciętą od świata kastylijską wioskę gdzie w zimnej chacie pomieszkuje z lokalnym wyrzutkiem. Pablo to moja ukochana postać tego zbiorku - ma niepokolei w głowie, a jego idolem jest Jan Paweł II. 


Opowiadania zaskoczyły mnie lapidarną nutą, w którą Coetzee ubrał melodie tych ośmiu tekstów. Z lekkością i humorem mówi o sprawach niewygodnych - kłamstwach, zdradzie, pragnieniu ,,odmłodzenia się" i innych właściwościach starości, których tak bardzo się boimy, a jeszcze bardziej… wstydzimy. Z dużą dozą szacunku do swoich bohaterów i czytelników opisuje świat namacalnie. To rzeczywistość wszystkim znana i tak wyraźna, że trudno się z niej otrząsnąć. 


– Z wiekiem coraz bardziej mnie niepokoi, że słyszę, jak z moich ust padają słowa, które kiedyś wypowiadali starzy ludzie – wyznaje synowi. – Przysięgałam, że sama ich nigdy nie wypowiem. „Świat się kończy”, tego typu rzeczy. Na przykład: „Nikt już nie potrafi sklecić prawidłowo zdania, świat się kończy”. Albo: „Ludzie jedzą pizzę na ulicy, nawet się nie zatrzymują i jeszcze gadają przez telefon, świat się kończy”.



Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Coetzee pisze tu o sobie. Niemłody już dziś, 84-letni pisarz prawdopodobnie tak jak Elizabeth jest powoli pozbawiany sprawczości, możliwości decydowania o sobie, namawiany przez bliskich do wybrania bezpiecznej opcji na powolne odchodzenie. I kto wie? Może tak jak Elizabeth i większość z nas - broni się przed ostatecznością ile sił w nogach i pamięci w umyśle, a kiedy tego zaczyna brakować, do głosu dochodzi dusza. 


W głębokich rozmowach matki z dziećmi zastanawiamy się nad właściwościami duszy, jej niewidzialnym istnieniem warunkującym to kim jesteśmy na ziemi i to gdzie trafimy po śmierci. Coetzee jak zawsze w swoich dziełach zatrzymuje pędzący umysł i rzuca światło na to, co naprawdę ważne: na istotność oraz istotę człowieczeństwa, nieuchronność przemijania, na zwierzęta i ich zdolność przeżywania.


Ta książka dotyczy każdego kto będzie miał szczęście się urodzić i dożyć późnych lat, doświadczyć bólu niedomagającego ciała, zawodzącego umysłu, utraty wspomnień i ,,kłopotu”, który sprawi bliskim tylko tym, że nadal wśród nich jest - żyje, czuje, oddycha, je, pije, myje się i… myśli. Ta książka napisana z perspektywy postaci żeńskich lub jak kto woli - osób zsocjalizowanych na kobiety, ukazuje je w całym ich skomplikowaniu, w pełni złożoności, szaleństwie i mądrości. W końcu, książka ta jest cudownym przerywnikiem codzienności, mówi stop i przemyśl sobie parę ważkich spraw.



























Nadzieja John Maxwell Coetzee, wyd. Znak, 2025 

wtorek, 14 stycznia 2025

,,Perfect days” i ,,Cztery pory roku w Japonii” Nicka Bradleya czyli styczniowa podróż do Japonii.

Cześć po 11 latach! Jak to mówią, lepiej później niż nigdy. Wiele się przez te 11 lat wydarzyło o czym zdążę jeszcze opowiedzieć, o ile znowu nie zniknę na kolejną dekadę. Dziękuję, że wpadliście i życzę miłej kąpieli w styczniowym książkowo-filmowym tekście.

Często spotykam ludzi, którzy nie czytają książek. Nie dziwię im się ani nie zachęcam. Rozumiem, że każdego kręci co innego - junin toiro: dziesięć osób, dziesięć kolorów. To jasne, że większość woli oglądać obrazki, a już zwłaszcza dziś, w epidemii scrollowania i uzależnienia od dopaminowych rzutów. Ktoś, kto wyglądał mi na czytelnika powiedział niedawno, że choć skończył teologię i na studiach musiał dużo czytać, dziś już nie potrafi skupić się na tekście, długie teksty nie są w stanie go zaciekawić, jego uwaga szybko się rozprasza i w związku z tym nie przeczytał ani jednej książki od kilku lat. 
- Myślisz, że to przez nawyk scrollowania? - zapytałam. 
- Być może, odpowiedział zawstydzony ale nie ma się czego wstydzić, większość Ziemian tak teraz ma.

Niedawno natknęłam się na apkę oferującą streszczenia najnowszych książek popularnonaukowych. Zamiast trzech czy pięciu godzin na czytanie całości, poświęcisz 15 minut na kluczowe idee w niej zawarte. 15 minut to tyle co ma dla nas lekarz pierwszego kontaktu, a nawet terapeuta przydzielony z państwowej opieki zdrowotnej. 15 minut zajmuje mi wyszykowanie do wyjścia kiedy jestem spóźniona. 15 minut - czy to nowa generacja miary czasu ,,tylko dla nas”? Nikt z nas nie lubi go ,,tracić”.

Przeczytanie Czterech pór roku w Japonii zajęło mi jakieś 6 godzin. W spokoju mogę czytać tylko wczesnym rankiem lub późno w nocy. Im mam mniej czasu, z tym większą rozwagą dobieram tytuły, bo jest szansa, że scalę się z nimi na zawsze, a książki które czytam niespiesznie, dla czystej przyjemności niemal zawsze stają mi się bliskie. Rzadko kiedy film zapada we mnie tak głęboko, zaś rolka na instagramie - nigdy.

W uroczym filmie Wima Wendersa pt.: Perfect Days sprzątacz tokijskich toalet codziennie zabiera ze sobą mały aparat fotograficzny, którym w przerwach od pracy lub po tym jak pieczołowicie wyszoruje kilka z pięknie zaprojektowanych toalet Tokio dokumentuje drzewa. Przygląda się ich gałęziom i liściom, przez które przebijają się promienie słońca, uśmiecha się do nich jakby je pozdrawiał. Jednak dopiero z powieści Nicka Bradleya dowiedziałam się, że ,,słońce przesączające się przez listowie” to jedno z nieprzetłumaczalnych z japońskiego słów brzmiących oryginalnie komorebi. Algorytmy podłapały ten trend i starają się polubić nas z nieprzetłumaczalnymi japońskimi słowami, ale czy pamiętacie choć jedno, z któregoś 15-sekundowego filmiku, który oglądaliście? Czy możecie do niego wrócić i sprawdzić jakie to były słowa, które tak zachwyciły was na całe 3 sekundy?

Shogyo mujo - niestałość rzeczy ziemskich oraz ten zwrot z książki Bradleya, który najbardziej zapadł mi w pamięć; pojawił się w powieści tuż po tym, jak zgubiłam cenną i przepiękną rzecz na chwilę przed Nowym Rokiem: bijin hakumei: piękna rzecz, krótki żywot.

-Czy to drzewo to twój przyjaciel? - Pyta Hirayamę (bohatera filmu) jego siostrzenica. Małomówny Japończyk potakuje z pewnością. Piękno natury żyje wiecznie, tak jak wiecznie żyją w naszej wyobraźni obrazy z ukochanych powieści.

Te, które zapamiętam z Japonii Bradleya to:
  • obraz kroczącej pewnie przed siebie zawziętej, niezłomnej babci Ayako, która codziennie, niezależnie od pogody zdobywa szczyt najwyższej góry Onomichi

  • Kyo i jego droga do wiedzy - co chce robić i kim być w przyszłości - to miła życiowe lekcja, że niemal zawsze mamy prawo wyboru, z którego warto skorzystać

  • historia regału na książki Onore

  • przestrach kiedy jeden z bohaterów wpada do wody

  • wielki apetyt na podróż do Japonii, do Tokio i na prowincję, kto wie - może do Onomichi
Film Wima Wendersa urzeczywistnił obrazy Tokio, które po części wygenerowała książka. Ścieżka dźwiękowa z tego filmu jest absolutnie bajeczna, a uwielbienie prostego życia to coś, co warto w sobie pielęgnować. Nick Bradley, który po tym jak spędził wiele lat w Japonii wykłada dziś kreatywne pisanie na uniwersytecie w Cambridge napisał powieść, która jest świetnym materiałem do analizy konstrukcji tekstu ze studentami. Zgrabnie połączył tu kilka mocnych wątków, wykreował bohaterów, do których się przywiązałam i co najważniejsze, podarował mi wiele chwil pełnego relaksu.

Książki to furtka do spełniania marzeń i jakże miło jest po prostu być w tym sekretnym parku bez zegarka na nadgarstku lub telefonu w ręku, marzyć i czytać całymi godzinami.









💗Życzę Wam samych perfekcyjnych dni! A będą to wszystkie, które docenimy 💗


Cztery pory roku w Japonii Nick Bradley, wyd. Znak 2024 

Perfect Days Wim Wenders, swoją premierę w Polsce miał w drugie urodziny mojego synka - 12 kwietnia 2024. 

czwartek, 6 listopada 2014

Wioletta Grzegorzewska - Guguły.

W krainie topionych kotów i makatek ze szmat, rytuałów, bożych obietnic i dziecięcych wybryków chowa się Wiolka. Przyszła na świat w lutym, by już podczas pierwszego snu dokonać wyboru, że zostaje na ziemi.

Pomiędzy linijkami tekstu wychodzącego z ust małej dziewczynki znajduję własne wspomnienia z dzieciństwa na wsi.

W toku pór roku, towarzystwie szronu, kani wyrośniętych na gnojówce i niespodziewanego deszczu, Wiolka opowiada codzienność Hektarów. Ta, przepełniona jest spacerami na nabożeństwa, zabobonnymi rytuałami i oparami zaciągniętej śmietaną zalewajki. Wiolka poluje na chrabąszcze, podwędza dorosłym zapałki, a w drodze do szkoły, na pole i do stodoły, depcze skorupki winniczków i zapiętki kolegów.

Pamiętam jak wujek wiózł mnie wozem zaprzężonym w polską klacz. Trzymałam wodze i wstrzymałam oddech, kiedy Karej wymsknęło się z zadu.

Pieczę nad wyobraźnią Wiolki sprawuje tajemniczy Don Pedro, miłośnik zwierząt i ich wyprawiania – ojciec. O Wiolki pełny brzuch i czystą duszę dba babcia. Matka jest tłem bezpieczeństwa, Dziadek wielozadaniowym nonkonformistą, a Wujek jak coś powie, to już powie.

Dziadek często opowiadał, że jak wojna się skończyła to wysłali go, jako najmłodszego, na wioskę w poszukiwaniu jedzenia. Znalazł kromkę zapleśniałego chleba i szybko pobiegł podzielić się nim z rodziną.

Najbardziej cenieni w domu goście to obraz Przenajświętszej Panienki i Ojciec Święty. Na takie okazje matka razem z babką polerują denaturatem i gazetami wszystkie szyby. Któregoś razu w oczekiwaniu na wizytę papieża, kobiety z wioski spotkały się, by wyszywać proporczyki. W końcu odłożyły naparstki, nici, szmatki i wypiły po jednym, za zdrowie Ojca Świętego! Opowiadały sobie później, czego już nie robią odkąd stary umarł… Komuż bowiem pięty szorować popiołem, śnić o spadaniu z drabiny, meszek spod nosa topionym karmelem usuwać?

Przynajmniej dwa razy dziennie przychodziła w odwiedki Mańkowa. To czereśni słodziutkich naniosła, to marchewki, bo za dużo ma. Trawy żubrówkowej narwała, zbieranymi od świtu grzybami chwaliła. Dziadek jej nie lubił. Jak tylko wychodziła mówił: ,,a poszła mnie stąd wścibska blać”.

Wiolka niczemu się nie dziwi. Żeby uniknąć kolejnej sytuacji, w której doktor Kwiecień pozwoliłby sobie wcisnąć do jej rąk penisa, pije sok z marchwi o posmaku rdzy i szarego mydła. Uratowała Gienka co usnął w śniegu, a Pan Kierownik z powiatu uratował ją, kiedy zsunęła się w zaspę i straciła przytomność. Nigdy nie dowiedziała się, kto przyniósł ją pod drzwi po tym, jak przygniotło ją drewniane rusztowanie i widziała całą wioskę z lotu ptaka.

To tam, przy studni widziałam kolano i łokieć całe na wierzchu. Biel szkieletu i karmin krwi. Nikt w wiosce nie miał wody utlenionej, więc ranę bratu przemywaliśmy bimbrem.

Z wysokości widać kolory ziemi, błękit bajora i żółć łanów pól. Z bliska zaś kury drepczące po gumnie, ślimaki na płotach i beztroską twarz Wiolki. Dziewczynka akceptuje wszystkie zdarzenia i ludzi, którzy je generują. W pełni oswojona z naturą i codziennością przypomina dzieciństwo czystej postaci, którą był niegdyś każdy z nas.

Ogród z huśtawką i drzewa owocowe. Chaszcze i pokrzywy raniące gołe, pełne słońca nogi. Zapach gotowanego mleka i kiepów ze stołu. Pieczone w ognisku ziemniaki parzące podniebienie. Oblewanie wodą, pierwszy podwędzony dziadkowi Albatros wypalony w krzakach. Okruszki bułki na wąsach, siano, niestabilna drabina prowadząca na strych. Uśmiech.











poniedziałek, 3 listopada 2014

piątek, 4 lipca 2014

Patti Smith - Obłokobujanie. ,,W ruchu jest szczęście"

Biegnę miesiącami zagłuszając melodie pasji – ku niższym celom, doczesnemu złu. Melancholia pędzi szybciej i dopada sidłając w smutek. Osaczona apatią usiadłam pod wierzbą i obłokobujając ręcznie spisałam rozpływające wyobraźnię wspomnienia.


Zaczęłam czytać idąc ulicą w jeden z pierwszych słonecznych dni tego roku. Uwielbiam czytać w ruchu – załamywać pędzącą wokół przestrzeń mentalną nieobecnością. Oddałam się marzeniom o byciu dobrą, wspomnieniu porozciąganych skarpetek i czarom wygranej zaklętym w przedmiotach.

Czciłam łąkę o rozkołysanej trawie, a kiedy potrzebowałam samotności zapadałam się w nią i gapiłam na niebo. Coś mnie ciągnęło do tej ciszy natury, którą pragnęłam opanować. ,,Bo w niej było słychać jak kiełkuje ziarno albo jak dusza składa się w kostkę niczym chusteczka do nosa.”

Byli tam też ci sami ludzie, których widywałam nocą. Obłokobujacze-wełnozbieracze. To z nimi błąkałam się wśród ostów i cierni, pragnąc ocalić jakąś ulotną myśl niczym kłaczek wełny ze zgrzebła wiatru.

W zachwycie spijanych słów pragnęłam zapleść każde zdanie w wianek i nosić je nad głową choć przez chwilę. Opleciona prostotą i szczerością obrazów tańczyłam w zachwycie odnalezionego szczęścia.

Trzeszczała i dudniła płyta Ghosts Alberta Aylera, na podłodze leżały kadzidełka, gałgany i pergaminowa reprodukcja Deklaracji niepodległości. Zalałam wrzątkiem kilka liści mięty i usiadłam w zmiennym świetle, by przepisać Ojcze nasz po aramejsku mając nadzieję, że dzięki temu doznam jakiegoś objawienia. Opadła kolejna płyta, a ja usiadłam na schodach i przy dźwiękach All men are brothers obserwowałam, jak ludzie wchodzą w mrok.

W chaosie wspomnień i sennych marzeń dostrzegałam hierarchię wartości Patti, z którą spędzałam ostatnio więcej czasu. Wrażliwość i wrażenie to piedestał jej twórczości, swoboda zaś i impuls prowadzą jej instynkt ku duchowemu spełnieniu.

Po gorącej kąpieli z szarą solą morską postanowiłam uszyć bratu kołdrę – taki kowbojski patchwork. Każdy kolejny kawałek tkaniny, który zszywałam ręcznie, powoli i niezbyt wprawnie, był pamiątką z naszego dzieciństwa. Gruba wełniana tkanina z naszych koszul, muślin siostry, flanela z Nepalu, bawełna, aksamity…

Każde słowo sprawiało, że stawała mi się coraz bliższa. Mieszkałam kiedyś w wysoko położonym mieszkaniu z wielkimi oknami. Codziennie przed snem gapiłam się w księżyc, który łudził uchwytnością. Pewnego dnia, jak co dzień podziwiając jego blask zapragnęłam zachować jakąś ważną dla mnie myśl. Kiedy sięgnęłam po notes, księżyc oplotły chmury i pokój ogarnęła ciemność, więc postanowiłam cierpliwie czekać, aż odsłonią go na nowo. Kilka miesięcy później:

,,Księżyc przesłoniła chmura. Czarny blask. Półślepa jak noworodek odszukałam po omacku swój notes i położyłam się, trzymając go w ręku; czekałam, aż księżyc znów wyjdzie i rzuci trochę światła.”

Ubrana jak pijany poeta, nie miałam ochoty patrzeć jeszcze raz, jak obojętnie morduje się nowoczesną poezję.

Pewnego dnia wszyscy umrzemy

Ale ci, którzy są w ruchu

Zostawiają ślady i wracają po nich

Nigdy nie umrą