wtorek, 19 lutego 2013

Alibi na szczęście.

Uwielbiam literaturę. Kocham ją świadomie, dojrzale i wybiórczo, dlatego stronię od kobiecych, ciepłych aż parzących, o niczym opowieści. Tę przeczytałam z racji zlecenia, nie żebym chciała przełamać ten lodowiec dzielący mnie od tego typu kreacji. W związku z powyższym, skoro mam okazję podzielić się odczuciami jakich doznałam w wyniku tego swoistego, szoku kulturowego i wylać nieco jątrzącej się żółci, nie omieszkam !


Moja młoda, acz wyeksploatowana dość głowa już od dawna stara się pojąć fenomenologię bestsellerów, którymi zaczytują się kobiety na całym świecie. Dlaczego wolą napisaną językiem zrozumiałym dla 6-latka Greya od ambitnego Tołstoja czy smutnego reportażu, Alibi na Szczęście miast konkretnego Vonneguta. Tak, wiem, o gustach się nie dyskutuje, ale o zawartości intelektualnej już można, prawda? Podyskutujmy zatem.

Postacią pryncypalną jest tu smutna polonistka, która raz po raz zmaga się z myśleniem o swoich zmarłych rodzicach i Mikołaju, o którym na początku akcji wiemy jedynie, że zniknął. Piękna, filigranowa kobietka spędza wakacje nad Morzem Bałtyckim, mieszkając u uosobienia dobroci i ciepła rodzinnego - Pani Irenki, sypiącej powiedzonkami na prawo, lewo w górę i dół. Jest jeszcze szalona przyjaciółka, Dominika szukająca przygód i miłości. Nie zapomnijmy o zakochanym w Hani bracie jednego z uczniów, który już podczas wakacji wypatrzył ją na plaży i nawet zrobił jej zdjęcie, by kilka miesięcy później (ironio losu!) spotkać ją na szkolnej wywiadówce niesfornego acz przystojnego braciszka. Uff, 80 stron przyniosło memu sercu tyle czułości, emocji i cukru, że niedługo jeśli nie cukrzyca, dopadnie mnie syndrom Stendhala od przepięknie ukwieconego języka.

Po 200 stronach nie zmieniło się nic, prócz kolejnego spotkania jak dotąd nieznajomych, jak można się domyślić przyszłych kochanków, których romans, a jakże ! Jest skomplikowanym labiryntem ucieczek emocjonalnych cierpiącej Hanki i nic nie rozumiejącego najczulszego i najbardziej wyrozumiałego na całej planecie gościa.

Powstrzymując wymioty i pocieszając mój mózg, że zostało jeszcze tylko 150 stron tej żenady, przekraczając próg 500+(!) dochodzimy do momentu kiedy Hania otwiera się na miłość Mikołaja, pisze do niego list z opowieścią tragedii, która spotkała ją dzień po ślubie, a w której to zginęli śmiercią tragiczną, spowodowaną przez, uwaga!, naćpanego, rozpędzonego małolata, jej rodzice i 24-godzinny mąż. On, NARESZCIE wszystko rozumie i jest w stanie być w jej sercu tym drugim, już po wsze czasy.

Anna Ficner-Ogonowska jest taka jak jej książka, to nie ulega żadnej wątpliwości. Brak autentyczności błyskawicznie wyszedłby na jaw. Kobiety doceniają jej romantyczną, wrażliwą duszę i zdolność do budowania atmosfery. Dlaczego jeśli coś jest ,,malutkie, amoniaczkowe i różowiutkie”, sprzedaje się jak oszalałe? Wniosek wysokich słupków sprzedaży jest jeden. Kobiety uciekają z szarości w pomarańcze, od swoich opryskliwych, niedoceniających je i nudnych mężów w świat szarmanckich mężczyzn, pięknych domów i świeżych kwiatów. Tam, gdzie słowa:,,Uwielbiała z nią przebywać i czerpać z niej jak z otwartej księgi życia, której rymy potrafiły rozjaśnić nawet najtrudniejsze dni.”, nie wzbudzają uczucia żalu, że ludzie wypisują takie bzdury, a inni chcą to czytać, a nieczęsty uśmiech i ciepłotę. Nie mój klimat, to jest pewne, ale nie śmiem wątpić, że wielu kobietom podoba się ta słoneczna powieść o miłości i stracie. Jednemu Kryśka, innemu Maryśka, mnie Charles Bukowski.

2 komentarze:

  1. nono pierwsza recenzja ktora zdecydowanie sklania mnie do kupna ! lece do biedronki po ten klasyk

    OdpowiedzUsuń
  2. Źe ten, że co, że ten... no...
    Współczuję?
    Z.

    OdpowiedzUsuń