wtorek, 11 czerwca 2013

Leopold Tyrmand - Siedem dalekich rejsów.

Leopoldowi Tyrmandowi należy współczuć, a jego twórczości dopingować. Po pierwsze emocji, jako drugiego z opium tuż po bolszewizmie bez  uwzględnienia religii. Po drugie umiejętnościom przekazania tych pierwszych, zalewając nimi umysły nieprzytomnych czytelników, pokazując wiele płaszczyzn ich mechanizmów obronnych. 


Cenzorskie przeciwności z uzasadnieniem pornografii i obrony inicjatywy prywatnej uniemożliwiały publikację tego tytułu przez blisko 20 lat. Autor, w latach 70’ przeczytał tę powieść ponownie, by uznać ją za zabawną i opublikować, tym samym umożliwiając czytelnikom zanurzenie się w literaturze konwencji i smaczków, ,,umowności, która nie odczytana właściwie, skazuje ją z góry na klęskę”. Owszem, jest zabawnie, by za chwilę było gorzko, intrygująco i pieprznie. Umowność akcji, miejsca i czasu, relacji, postaci i przekazu urzekła mnie czule.

Na ile jest to satyra, na ile bolesna prawda o słabościach gatunku, na ile kryminał, erotyk, forma komiksowa, teatr czy nieczysta psychologia egzystencjalna każdy odpowie sobie sam. Dywagując we dwoje, można się żarliwie pokłócić, by potem pogodzić czerpiąc ze zmysłowych wariacji duchowej cielesności opisanych w książce.

Brak tu banału mimo wielkich na to szans. Wiele niebezpiecznych dialogów oddziałujących zgodnie ze stopniem odblokowania czytelniczych kodów świadomości, wyczucia i wczucia się w nadmorski klimat hotelu, bo nie ośrodka, w romans, bo nie miłość, planowany przekręt i naturę przypadku.

Chciałoby się posiąść błyskotliwość występujących tam postaci, umiejętność rozumienia i tworzenia niedopowiedzianych wyjaśnień, wysyłania wiele znaczących, subtelnych sygnałów, jasnych dla receptora mimo enigmatycznej formy. Pełnych treści w pięknej formie. A wszystko to, ze świadomością, że te figury to spostrzeżenia, cechy, słowa i przeżycia Leopolda Tyrmanda. Chciałoby się przed nim krygować, będąc brutalnie kokietowaną.

Nowak, którego uznaję za narratora ,,Siedmiu dalekich rejsów” mimo braku oczywistości tego sądu, poznaje nieoczywiście ponętną Ewę na darłowskim dworcu. Od słowa do słowa narasta rozmowa, by przerodzić się w coś niebezpiecznie kuszącego choć zdradliwie odstręczającego. Obmierza strach przed kochaniem, zakochaniem się w sobie, zaangażowaniem i potencjalną klęską. Nieustające myśli o tym, co zdarzyć się nie może dodają niezręcznej odwagi radykalnych gestów czy słów. Sytuacje, choć fikcyjne, nasączone są naturalizmem klimatu z nutką przesadnej komiksowości. Ktoś znika wyssany przez elektrolux, kobiety wdzięczą się z przyzwyczajenia podając do stołu, a kapitan Stołyp węszy przestępstwo popijając wódkę udającą rum.

Nie cierpiąc spojlerów, nie wgłębiałam się w tyrrady opinii na temat tej polecanej przez wielu powieści. Pozostając z faktem wiedzy o radykalnej różnicy zdań czytelników wzięłam się za lekturę. Klimat nadmorskiej mieściny, peerelowskie problemy i idące za nimi nastroje oraz tajemnica zaginionego ołtarza stanowią tło dla treści głębokich wygenerowanych przez filozofa ludzkich cech sztandarowych, zagadnień uniwersalnie nieprzemyślanych.

Uzasadnienie racji o kobiecej naturze dziwki z wyróżnieniem trzech ich rodzajów nie ubliża, a wymusza potaknięcie i rozważenie, do której kategorii się należy ; ). Różnica między kochaniem się w sobie i miłością oraz co to znaczy ,,być razem” rozpuszczają skrzepy niemyślenia, braku skupienia na naturze naszych relacji, obojętności co do motywów...

Inspiracja, ta powieść stanowi inspirację dalszej, słodko-gorzkiej egzystencji.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz