Smutkiem podszyte, prostą tęsknotą skrywaną przez każdego z nas. Za babcinym wiosną ogrodem, grą w ,,palanta” na boisku z kolegami czy pierwszym całusem pod przedszkolnym stołem w porze obiadu. Zapachem jego ubrań i jej nadgarstków, przeszywającym bólem po stracie, ekstremalne emocje są przecież lepsze od nicości, która niedługo, nieuchronnie nas dopadnie.
Dwustronna opowieść, wieloznaczna konstrukcja, mnogowątkowa, przejrzysta, bolesna. W moim odczuciu nie jest istotne, czy zaczniemy lekturę od strony okładki z mężczyzną i symboliczną wiolonczelą czy od pięknej siwowłosej kobiety, umajonej ciepłymi kolorami. Po przeczytaniu całości, opowieści stworzą powieść, o ludziach cierpiących, a mimo to szczęśliwych, oszalałych z cierpienia i takich z nim oswojonych, pogodnych straceńców kąpiących się resztkami sił w zimnym morzu nadziei.
Poznajemy bohatera-imigranta, znajdującego pracę na mrocznej, ciemnozielono-czarnej wyspie zwanej Islandią. Miejscu, gdzie się ucieka niepostrzeżenie łapiąc w pułapkę postawioną na Twoje szczęście i wolność. Krainie szarych kamieni i zapachu suszonych ryb, łódek pełnych dorszy, gór lodowych i marzeń o szklarni mimo psiej pogody. Nadziei na spotkanie tej jednej, wyjątkowej, pięknej, kiedy wszystkie wokół brzydkie, rozchełstane i tfu! zbyt łatwe.
Praca w domu starców nie jest niczyim szczytem marzeń, no może pomijając licznych tam homoseksualistów, ale nie jest tajemnicą, że oni po prostu lubią babrać się w tyłkach. Tam - w Reykjaviku, w ogromnym domu starców położonym tuż przy dużym basenie i schronisku młodzieżowym. Pełnym ludzi sparaliżowanych, po wylewach, odstawionych przez dzieci do małego pokoiku pełnego pieluch, na jak najszybszą śmierć, odziedziczenie majątku i spłacenie długu za dużego Forda. I w tym wszystkim on, nasz bohater, którego poziom wrażliwości jest oczko wyżej od pozostałych, pnący się po schodach na sam szczyt - Państwo Dach, gdzie starcy są już nie tylko zdziecinniałymi obsrańcami, ale członkami rodziny, bogaczami godnymi ciepłych słów i uwagi.
Wśród uprzywilejowanych, rezyduje niewidoma staruszka, której tragiczna historia opowiedziana z perspektywy prostego mężczyzny, pragnącego wybudować dom, znaleźć miłą kobietę i spłodzić dzieci, stanowi kolejny fragment pełnego uroku zbioru opowiadań.
Trzeci, dotyczy przyjaźni i bezsilności wobec pewnych czynników skutkującej bolesnym odejściem. Hubert Klimko-Dobrzaniecki namalował mi to opowiadanie, barwami granatu, błękitu, złota, bieli i czerni. Smutek przerywany głośnym śmiechem, a po lekturze długo, długo nic, oprócz myśli.
Uważam, że to najlepsze jak dotąd teksty autora, do którego nie kryję sympatii i uznania. Powstały one jako jedne z pierwszych na jego długiej, wielozadaniowej drodze męża, podróżnika, marzyciela i pisarza. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te opowieści, przynajmniej częściowo, zdarzyły się naprawdę, że tylko życie może ułożyć takie cudne sploty wydarzeń. Przez te kilka długich chwil, kiedy siedziałam z nosem w książce, szalenie się do niej przywiązałam. Na tyle, że mogłabym nie kończyć tej recenzji, ale tak jak niechybnie skończyła się jej treść, kończę i ja.
"Praca w domu starców nie jest niczyim szczytem marzeń, no może pomijając licznych tam homoseksualistów, ale nie jest tajemnicą, że oni po prostu lubią babrać się w tyłkach." - niniejszym przestaję czytać tego bloga, żenada :/
OdpowiedzUsuńwielkim błędem jest ocenianie całej książki po jednym zdaniu z niej i to na dodatek wyrwanego z kontekstu. pozdrawiam cie anonimie. :-)
UsuńAnonimie, zachęcam do lektury książki, wtedy to bezpośrednio nawiązujące, aluzyjne zdanie, z pewnością wyda się mniej żenujące. Wątpię jednak, by trafił Pan/Pani na mój komentarz zwrotny, z racji powyższej, definitywnej deklaracji. Niniejszym, żegnam.
OdpowiedzUsuńUwielbiam tego pisarza i chcę wszystko przeczytać, co wyszło spod jego ręki. Te opowieści są przecudowne i na pewno jeszcze kiedyś po nie sięgnę.
OdpowiedzUsuńAnonimie, to jest cytat z książki wyrwany z kontekstu, polecam przeczytać całość to zajarzysz...